sobota, kwietnia 12

szefie, dwa złote chociaż...

Stoję na Dworcu Centralnym, czekam na samochód, który zawiezie mnie do domu. Wokół nie daje się nie odczuć walczącej ostatkami sił zimy. W tej atmosferze podchodzi do mnie bezdomny i prosi o "cokolwiek" - trochę pieniędzy, jedzenia - to, co akurat mógłbym mu dać... Nie trzeba mieszkać w Warszawie, nie trzeba udawać, że jest się w wielkim świecie...

W mojej rodzinnej miejscowości, Zduńskiej Woli, jest podobnie. Różnica polega na tym, że większość tamtejszych bezdomnych znam bardzo dobrze; zdarzało mi się dawać im jedzenie, pić razem z nimi, z jednym zjadłem także improwizowaną wigilię... Nie ma się czym chwalić.

Rzecz w tym, że taka doraźna pomoc wcale nie pomaga, chyba, że chodzi wyłącznie o uspokojenie naszego sumienia. Mógłbym wymieniać sposoby pomocy tym ludziom, jakieś strategie, co im można dawać, a co nie...

Problem pierwszy: statystyczna większość ludzi nie zauważa mniejszości. Nie widzimy, nie chcemy widzieć problemu śmierdzących, niemyjących się, zaniedbanych, brudnych ludzi z poklejonymi włosami i kilkunastodniowym zarostem... Po skreśleniu zbędnych słów: nie chcemy widzieć ludzi.

Problem drugi: każdy jest inny. Znajdują się osoby chętne, by pomagać bezdomnym. Sęk w tym, że impuls, ta chęć zmiany i porzucenia dotychczasowych przyzwyczajeń, musi wypłynąć od nich...