środa, kwietnia 18

miniatura - koniec kary

Znał każdy jego zakamarek, każdą najmniejszą szczelinę. Wyczuwał każdą nierówność, rozpoznawał każdy rowek, pamiętał każdą wypukłość.To był jego głaz.O, ta duża, podłużna rysa świetnie pasowała do dłoni... A tuż pod nią jest ta mniejsza, zygzakowata... o, jest! Teraz trzeba się będzie dobrze zaprzeć nogami i lewą dłonią poszukać tego kanciastego narożnika...albo nie. Lepsza będzie ta wąska szczelina po prawej....

- DOBRA, WYSTARCZY.

Zaskoczony, przystanął. Kamień natychmiast wykorzystał nadarzającą się okazję i wymsknął mu się z rąk. Syzyf patrzył, jak toczy się w dół, podskakując niezgrabnie na wybojach. Nie był zły. Zdążył się do tego przyzwyczaić.

- To ty, Zeusie? Nie rozumiem...
- KONIEC KARY. JESTEŚ WOLNY.
Wolny? Syzyf obracał to słowo w myślach, bawił się nim jak drogocennym pierścieniem, przesypywał między palcami jak garść monet, gładził jak jedwabiste włosy żony, smakował jak wyborne wino, nawet wąchał - jak róże z królewskiego ogrodu. W końcu odważył się je wyszeptać na głos:

- Wolny?
- TAK. WOLNY. MOŻESZ WRACAĆ.
- Przecież miałem... jak wtoczę kamień... Dlaczego?
-TAKA JEST MOJA WOLA. IDŹ JUŻ.
-Dziękuję - wykrztusił w końcu, bo nie mógł nic innego... nie. Po prostu nie wiedział. Nie wiedział, co ma powiedzieć, co powinno się powiedzieć w takiej chwili.

Był pierwszym człowiekiem pozostawionym samemu sobie. Poczekał jeszcze chwilę, ale Zeus najwyraźniej już skończył. Ruszył więc niepewnie w dół zbocza. Minął sękaty korzeń, kamień w kształcie litery L i znajomy krzak głogu, małą rachityczną roślinkę, która jakimś cudem zdołała zapuścić tu korzenie i utrzymać się przy życiu. Parę kroków dalej była niewielka kupka kamieni, potem jama Starej Ropuchy, a obok niewielkie nieckowate zagłębienie. To najtrudniejszy fragment. Zwodniczy. Niby małe zagłębienie w ziemi... a tu proszę. Rosnąca nieopodal macierzanka widziała wiele niegodnych króla scen i słyszała wiele niegodnych króla słów, którymi obdarzał toczący się chyżo w dół kamień. Ale teraz to już nie miało znaczenia. To koniec kary. Koniec. Doszedł do głazu i zatrzymał się. Dotknął ostatni raz znajomej siatki pęknięć, przejechał zrogowaciałymi dłońmi po szorstkiej powierzchni granitu. Przez te wszystkie lata zdążył go poznać jak nic innego.

- JESZCZE TU JESTEŚ?
- Już idę. Zamyśliłem się... - dłoń powędrowała do dużej szczeliny w kształcie sierpa. Od niej zawsze zaczynał. Można było wygodnie zaprzeć się obiema rękami. Równowaga. Tak, równowaga była najważniejsza.
- Zeusie?
- SŁUCHAM.
- Czy zanim wyjdę... Czy mógłbym jeszcze raz... no wiesz... potoczyć go kawałek?
- OCZYWIŚCIE.
- Tylko jeden raz... Tylko jeden raz, Zeusie... Ostatni. I już pójdę.

Ujął głaz, naprężył grzbiet i, szczęśliwy, rozpoczął mozolną drogę pod górę.

niedziela, kwietnia 15

visus

po oczach Cię poznam
Twe oczy zapamiętam

oczywidzę
oczysłyszę
oczyczuję
oczywiście

lustro duszy w oczodołach
lustereczko powiedz przecie
ty wiesz dobrze, ty wiesz lepiej
perskie oko w odpowiedzi

świat się kręci, a my wokół
tyle oczu w nas wpatrzonych
patrzą, widzą, lecz nie czują
świat się kręci bez powodu

patrzysz na mnie, oczyczuję
jestem ślepcem, oczy wiście


visus - (łac.) wzrok

czwartek, kwietnia 5

święta, święta...

Nie potrafię wyjść z podziwu nad ludźmi, którzy traktują święta jako wykwintną wyżerkę. To niesamowite, jak można nakupić tyle jedzenia i potem dziwić się, że nikt nie je, albo że się zostało. Moi rodzice kupili dziś jakieś dwieście, może dwieście pięćdziesiąt litrów jedzenia (tyle mniej więcej zmieści się w moim autku). Pytam się, po co, skoro i tak święta spędzimy tradycyjnie u dziadków.

Tradycyjnie - i rzeczywiście święta u dziadków są tradycyjne. Tradycyjna jest kuchnia - trochę tłusta, ale to też ma swój świąteczny urok. Nie ma żadnego patosu, bardziej niż zwykle zbędnego. Jest za to bliskość, dużo bliskości. Są świąteczne potrawy, ciasta - ale tyle, by się nacieszyć ich niecodziennością, a nie tyle, by mieć ich dość na cały rok.

I nagle okazuje się, że te święta są normalne, prawidłowe mimo, że to święta. Przy jednym stole, tak wysłużonym od kilkudziesięciu lat znajduje się miejsce na skupienie, na ploteczki o nieobecnych członkach rodziny, także tych zmarłych, na radość babci, że wcinam sernik aż miło i na spojrzenia rodziców, że (czas na świąteczny paradoks) nie wypada tyle jeść.

Jem dalej. Nie dbam o to co wypada, także w święta. W święta, w sposób szczególny jest czas na szczerość. I żołądka, i duszy. Nie ma tylko miejsca na dwieście litrów jedzenia.

niedziela, kwietnia 1

niemyśli ciąg dalszy

shame
such a shame
I think I kind of lost myself again

day
yesterday
really should be leaving but I stay

say
say my name
I need a little love to ease the pain

fade
made to fade
passion's overrated anyway

it's easy to remember when it came
'cos it feels like I've been
I've been here before
and you're not my savior
but I still don't go
feels like something that I've done before
I could fake it but I still want more