środa, stycznia 24

in nomine des patri, et fili...

Chrześcijanie to jedni z najbardziej liberalnych i - nie oszukujmy się - nieco obłudnych i rutynowych wyznawców na świecie. Oczywiście, większość z nich, nie wszyscy. Niech za przykład posłuży jedna z fundamentalnych katolickich modlitw - credo.

"Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. (...) Wierzę w świętych obcowanie." - deklarują rytualne teksty ludzie, którzy nie przechodzą pod słupami, spluwają przez lewe ramię, szukają interpretacji swoich snów w sennikach. A boją się, kiedy jakiś drobiazg spadnie na podłogę bez wyraźnej przyczyny.

Wierzą w Boga, tak twierdzą, ale nie wierzą w to, że świat materialny z niematerialnym się przenikają nieustannie. I to nie w świątyniach, nie w przeistoczeniu podczas mszy. Mistycyzm to sprawa powszechna. Twój dom także może być nawiedzony i to wcale nie oznacza, że masz się tego obawiać.

więcej wkrótce...

in nomine des patri, et fili... - (łac.) w imię ojca, i syna...

wtorek, stycznia 23

moimi oczyma

Często zastanawiam się, czy ludzie wokół mnie tak samo postrzegają świat. Nie chodzi mi o światopogląd sensu stricte, ale o to, jak widzimy nasze otoczenie. Każdy z nas nieco inaczej postrzega kolory (a raczej ich odcienie), każdy ma inne przemyślenia odnośnie ujrzanych elementów. Chyba każdy z nas widzi inaczej.

Obrazy przenikają się z myślami. Widzę kulę - staje mi przed oczami wzór na jej pole i objętość. Więcej - widzę jak te wzory działają. Mózg sam szacuje rozmiary kuli, szuka najbardziej prawdopodobnego promienia, w tle formują się wzory w kształt pozwalający podstawić jego wartość możliwie najszybciej, promień trzeba podnieść do kwadratu, mózg sam szuka tabel potęg, odnajduje odpowiednie wartości, obliczenia trwają kilka mrugnięć okiem, gotowe. Mam przybliżone wartości pola i objętości tej kuli. Idę dalej - co mnie może obchodzić jakaś kula?

To wszystko dzieje się bez mojej woli w mojej głowie. Za dużo myśli, za mało kontroli nad nimi. To jak cios w porządek i ład. Deklaracja niesubordynacji wydana przez szare komórki. Dodajmy, przez upośledzone szare komórki. Paradoksalnie, jedno z najtrudniejszych działań, które wykonuję w myślach czasami nawet kilka minut to np. 14+37...

niedziela, stycznia 21

miniatura - migracje dusz

Patrzył na jej piękną, rozpromienioną twarz. Cudowna sylwetka zbliżała się zwyczajnie szybkim krokiem, rozpuszczone włosy falowały tchnięte ciepłym i spokojnym podmuchem wiatru. Teraz dzieliła ich już tylko dwupasmowa ulica oraz czerwone światło na przejściu dla pieszych. Byli tak blisko, że elektryzująca moc miłości rozpostarła swe szalone skrzydła nad ich niewielkimi ciałami, zamieniając powolny stukot serca w jego niepohamowany łomot.

Zamarli. Piotr spojrzał na sygnalizację dla pojazdów i zobaczył pomarańczowe światło. Popchnięty uczuciem wkroczył niepostrzeżenie na jezdnię, jeszcze gorącą od opon przejeżdżających aut. Usłyszał jakiś nieposkromiony krzyk zza pleców, a następnie okropny wrzask z przodu. Spośród nich - w tej ostatniej sekundzie życia - dotarł do niego dźwięczny głos Agnieszki. Nie zdążył już spojrzeć na nią. Z lewej strony ukazał się samochód i uderzył w Piotra z siłą tak wielką, że jego ciało uniosło się do góry i z impetem spadło kilka metrów dalej.


::


Piotr zbudził się w ciasnym pomieszczeniu. Mimo panującej jasności, nie dostrzegł lamp. Nie znalazł też wyjścia. Nagle na ścianie pojawiła się złota klamka. Piotr bez przemyślenia złapał za nią i otworzył przejście. Huknęło. Zobaczył setki postaci biegnących w kierunku malutkiego światła, które zdawało się błyskać niczym gwiazda na niebie, wskazując drogę dla obcych przybyszów. Piotr wyszedł i kiedy obejrzał się za siebie nie było już pomieszczenia, za to w oddali dostrzegał podobne co jego wyjścia i postacie z nich wychodzące. Postanowił biec w stronę światła. Minęło może piętnaście minut, światełko jednak wciąż pozostawało w swej pozycji niezmienione i tylko postaci przed Piotrem to ubywało, to podwajało się. Biegnąc rozglądał się, próbował dostrzec twarze innych uczestników tego osobliwego maratonu, jednak wszystko co widział, to ich kształty i rysy zakryte cieniem. Pomyślał o Agnieszce, próbował przypomnieć sobie jej twarz. Nie mógł. Co dziwne, nie męczył się. Biegł chyba już pół godziny i jedynym uczuciem, jakie w tamtej chwili do niego docierało był przeszywający głód.


Światełko nie gasło, ale jednocześnie nie zbliżało się do Piotra. Ogarnęły go przedziwne myśli. Zrazu ubzdurał sobie, że w rzeczywistości leży w szpitalu, a to jest wytworem jego wyobraźni, niesprecyzowanym snem. Może jest w śpiączce i tak wygląda ten nieodgadniony dotąd stan. W innej chwili pomyślał o śmierci. Czytał wiele opowieści o światełku i tunelu, ale nie pasowała mu ta maratońska oprawa, wyścig ciał czy dusz, którego nagrodą jest pobyt w niebie, a przegraną piekło. Piotr wierzył w Boga. Począł więc w myśli modlić się, a kiedy tylko to robił jego bieg stawał się coraz szybszy. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy po raz pierwszy od pięćdziesięciu minut wyprzedził kilka postaci. To go zmobilizowało. Zaczął więc odmawiać Ojcze Nasz, Zdrowaś Maryjo, Wierzę w Boga, recytował Dekalog i Siedem Grzechów Głównych. Równocześnie nabierał szybkości. Po chwili okazało się, że przestaje widzieć inne postacie, tylko mknie nadzwyczajnie i niebywale, że nie wyprzedza już pojedynczych osobników, ale jakby całe ich zbiory.

Po trzydziestu minutach rajdu, zaprzestał modlitwy. Światełko ani drgnęło, tylko wciąż błyskało się w ten sam, melancholijny sposób. Piotr nie przestał jednak pędzić, wręcz przeciwnie: wciąż przyśpieszał. Okazało się również, że jego bieg ma charakter mimo wolny, że nie może zwolnić, nie wspominając o chęci całkowitego zatrzymania się. Nie wiedział co się dzieje. Czas wydłużał się. W myślach wyliczył, że minęły ze trzy godziny. Okalająca go przestrzeń poczęła się jednak kurczyć. Na początku dość powolnie, z czasem coraz szybciej, aż wreszcie Piotr zauważył, że wokół niego nie ma już żadnej przestrzeni, tylko wszechobecna ciemność. Wnet znikło światełko.

Piotra ogarnęła rozpacz. Znalazł się w ciemnościach. Nie wiedział już czy biegnie, czy stoi. Nie minęła chwila, kiedy ujrzał przed sobą złotą klamkę, a kiedy jej dotknął ciemność zamieniła się w jasne pomieszczenie, dobrze mu już znane. Otworzył istniejące tam w przekonaniu drzwi i ponownie ujrzał postacie napierające w kierunku światełka. Cofnął się jednak. Usiadł w rogu i zaczął płakać. Po chwili zasnął.

Gdy zbudził się, minął wcześniej mocno odczuwalny głód. Nie potrafił już w jakimkolwiek stopniu oszacować czasu. Postanowił pociągnąć za klamkę. Kiedy to zrobił, oczom jego ukazało się miejsce wypadku. Bez przekonania, ale z wielkim zaciekawieniem wyszedł z pomieszczenia, które natychmiast znikło. Czuł się dziwnie. Nie było nigdzie jego ciała, widział tylko jakieś kawałki szkła, ślady być może krwi, po czym ustalił, że musiało minąć co najmniej kilka godzin od wypadku. Stał na tym samym chodniku i przed tą samą sygnalizacją świetlną. Nagle, przy drzewie, po drugiej stronie ulicy dostrzegł Agnieszkę. To była ona! Nie miał żadnych wątpliwości. Już chciał do niej biec, kiedy ktoś złapał go za ramię. Poczuł silne uczucie strachu i krzyknął.

Gdy się odwrócił zobaczył może trzydziestoletniego mężczyznę, w długich włosach i z zarostem na twarzy.
- Ona bardzo cię kocha - odezwał się.
- Ja też ją kocham. Chcę jej to powiedzieć.
- Wiesz przecież, że ona cię nie usłyszy.

Piotr rozejrzał się. Świat w jego oczach faktycznie wyglądał inaczej. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie czuje świeżości powietrza, że nie muska go wietrzyk, że nie słyszy rozmów innych ludzi.

- Co się ze mną stało?
- Nie domyślasz się tego?
- Czy ja nie żyję?
- A czy ci wszyscy ludzie, tutaj, żyją?
- Chyba tak.
- Zatem ty również żyjesz.

Popłynęły łzy, które Piotr szybko przetarł rękawem koszuli.

- Jedyne czego teraz pragnę to powiedzieć jej, jak bardzo ją kocham. Ta chwila... Tuż przed wypadkiem. To. Nic. Niech to szlag! - W tej samej chwili świat wokół niego zamienił się w pomieszczenie, którego Piotr powoli zaczął nie cierpieć.

Pojawiła się też złota klamka, a kiedy otworzył drzwi, znowu zobaczył tysiące postaci biegnących w stronę małego światełka. Postanowił, że jeszcze raz weźmie udział w maratonie. Kiedy wybiegł, od razu zaczął się modlić, a teksty coraz to bardziej zapomnianych modlitw same spływały mu do myśli. Wbrew jednak temu, jego bieg nie stawał się szybszy. Odwrotnie, w ogóle nie mógł biec. Zatrzymał się na moment. Odwrócił się. Spojrzał na pojawiające się jasne otwory. Z podobnych do jego pomieszczeń wysuwały się postacie. Pięć metrów przed sobą ujrzał właśnie otwierające się świetliste drzwi. Zebrał siły i dał susa w tamtą stronę, kiedy dobiegł postać właśnie wysuwała się. Złapał ją (zdziwiło go to, że mógł ją złapać) i pchnął w stronę pomieszczenia. Drzwi za nimi zamknęły się.

W jasnym pomieszczeniu, wcześniej ciemna niczym węgiel postać stała się wyrazista. Spojrzał na nią. Ujrzał Agnieszkę.

- Aga? - zapytał niepewnie.
- Piotruś? - odpowiedziała.
- Kochanie, co ty tu robisz?!
- Nie wiem.
- Ale co się stało?
- Ja...
- Aga... Jeszcze przed chwilą... widziałem cię.
- Jak to?
- Psss - przyłożył jej palec do ust.
- Nie mam już pojęcia czy śnię, czy nie żyję. Zresztą teraz nie ma to znaczenia. Jesteśmy znowu razem. Chcę ci tylko powiedzieć, że bardzo cię kocham.
- Ja ciebie też kocham, Piotr. - Padli w objęcia i delikatny pocałunek.

- Wiesz, wydaje mi się, że spotkałem kogoś bardzo ważnego - powiedział.
- Ważnego?
- Może samego Boga...
- Nie ma żadnego Boga! Bóg nie zabrałby nam życia.
- A co ty myślisz, że co to jest?! Za tą klamką nie czeka na ciebie złoty raj, ale męczeński maraton, w którym nie ma wygranych. Tyle postaci, tylu zmarłych, tyle grzechów, a oni wszyscy mają nadzieję, ja mam nadzieję, że uda się dobiec do tego głupiego światła.
- Ja też nie żyję, Piotr.
- Jak to?!
- Po Twoim pogrzebie nie mogłam znaleźć sobie miejsca na ziemi. Kochałam cię, ty łajdaku. Musiałeś wchodzić na tą ulicę? Ja... Dla mnie nie liczyło się nic. Przespałam się może z dwoma, trzema chłopakami.
Piotr spojrzał z niedowierzaniem.
- Zdziwiony? A co miałam robić? No?! Taka porąbana ruletka. To życie. Nic więcej.
- Co ty zrobiłaś?!
- Po maturze, w wakacje...- Agnieszka zapłakała żałośnie - rzuciłam się, pod samochód, w tym samym miejscu.
- Nie może być. Przecież ja byłem tam przed chwilą! Jestem tutaj może ze dwa dni. Ale przed chwilą cię widziałem, rozmawiałem z tym gościem, o tobie, o życiu. Jeszcze szkła leżały.

- Jakie szkła? Przecież po tobie żadnych szkieł nie zostało, ciężarówka była wielka, wgnieciony błotnik, czy coś. Co więc widziałem?
- Nie wiem.
- Poczekaj, przekonasz się sama. Byłaś już na zewnątrz?
- To znaczy? - Piotr pociągnął za złotą klamkę...


::


- Jest pierwsze. No, mamy chłopczyka, jaki ładny, duży chłopiec. O, jest i dziewczynka. Proszę bardzo, niewiele mniejsza, śliczna panienka. Do mamusi. I tatuś niech się przyjrzy dzieciom! - skwitowała poród pielęgniarka.
- Wymyśliliście już państwo jakieś imiona dla pociech? - spytała druga.
- Ja wymyślałem dla dziewczynki, a żona dla chłopca.
- I co?
- Najpierw chciałem Krzyśka, potem Patryka, ale ostatecznie chyba będzie Piotr. Żona się nie zastanawiała, tylko od razu wybrała.
- No i jak?
- Agnieszka.
- Zatem Agnieszka i Piotruś. Witajcie na świecie. Z pewnością czeka na was wspaniałe życie.

piątek, stycznia 19

lekkie słowa prawdy (dla niej, dla was)

Tak sobie pomyśże trzeba w końcu uświadomić żeńską część społeczeństwa, jak my odbieramy nasze własne zachowanie. Jeśli macie jeszcze jakieś pomysły - zapiszcie je w komentarzach.

Jeżeli jestem z Tobą od ponad pół roku i wreszcie przeszło mi przez gardło to straszne słowo na k oznaczające stan uczuciowy charakteryzujący się ciągłym rozmarzeniem, oraz naprzemiennymi napadami euforii i myśli samobójczych, to oznacza, że ja Cię naprawdę... że coś dla mnie znaczysz. Mam problemy z formułowaniem uczuć, boję się odrzucenia. Ja na prawdę nie widzę, że dajesz mi te wszystkie "delikatnie do zrozumienia". Dla mnie to wszystko zbyt delikatnie. Ale to, że Ci jeszcze tego nie powiedziałem, nie znaczy, że tego nie czuję.

Jak już wspomniałem w punkcie pierwszym - ja naprawdę nie zauważam znaczących spojrzeń, czy komunikatów w stylu: "wiesz, znów oparzyłam się podpalając gaz". Dla mnie będzie to sygnał, że coś nie tak z regulacją wypływu gazu, ewentualnie z Twoim zdolnościami manualnymi. Jeżeli marzysz o kuchence elektrycznej, żeby nie ślęczeć nad zupą, tylko nastawić zegarek i pooglądać sobie Twój ukochany serial o życiu biednej kucharki ślęczącej nad zupą, to błagam Cię, powiedz mi to! Przemyślimy wydatki, pomyślimy nad kuchenką.

Ja nie mam zielonego pojęcia o modzie, więc nie dziw się, że trzecia bluzka w miesiącu może mnie troszkę wyprowadzić z równowagi. Przecież mamy kupić kuchenkę! A zdanie "nie mam co na siebie włożyć" wypowiadane, gdy w rzeczywistości jesteś ubrana wprawia mnie w zakłopotanie. Ja rozumiem, że coś wyszło z mody, ja tylko nie wiem, czym to, co jest w modzie różni się od tego, co jest przestarzałe. Osobiście, powiem Ci w tajemnicy, mnie sprawa mody zupełnie nie obchodzi, ja cieszę się z tego, że mam co na plecy założyć. Ale rozumiem, że masz swoje potrzeby. Czasem tylko trafia mnie szlag, podobnie, jak Ciebie, gdy widzisz w garażu cztery wiertarki.

To, że patrzę na Ciebie błędnym wzrokiem przez pół lekcji wcale nie znaczy, że rozbieram Cię chciwie wzrokiem. Gdyby tak było, robiłbym to dyskretniej. Prawdopodobnie rozważam właśnie problem najwyższej wagi, na przykład próbuję pogodzić trening siatkówki z koszeniem trawnika. Potrzebuję zawiesić oko na czymś pięknym. To wszystko.

Kosmetyki... temat rzeka. Ja, choć należę do płci z założenia brzydkiej, rozumiem, że ktoś, kto jest piękny chce pięknym pozostać. Ale czemu aż tyle tego? Mamy kupić kuchenkę!

To, że przysięgałem wierność nie znaczy, że wyrzekałem się wzroku. To, że obdarzyłem powłóczystym spojrzeniem piękną, pociągającą, półnagą blondynkę, której promienie słońca nagrzewały przybrązowioną skórę, zaś pot na jej półnagim ciele... reszta tekstu po 23h. Tak więc nie znaczy to, że zamierzam przy pierwszej sposobności ją za przeproszeniem wychędorzyć. Może na przykład zastanawiam się czy to silikon? A jeśli nawet mi się podoba, to od słów do czynów jest jak stąd do Władywostoku.

To, że czasem sobie przeklnę, a czasem rubasznie zachędorzę nie znaczy, że jestem zdegradowanym moralnie prymitywem. Po prostu żarty z domieszką czegoś pikantnego jakoś lepiej smakują... A i Wy, Kochane Kobietki, też przecież lubicie sobie poświntuszyć. Nie? To czemu, jak dnia pewnego zaglądnąłem do Harleqina to czerwień na twarz moją wystąpiła. Nu?

No i wreszcie to, że czasem mam Cię dość serdecznie nie znaczy, że nie posłucham o tym jak Piotrkowska z czwartego kłóciła się z teściową, nie znaczy, że Ciebie lekceważę. Ja i tak nie mogę bez Ciebie żyć. Gdybym mógł bez Ciebie żyć, to bym żył...

PS. W przygotowaniu kolejna miniatura - krótka opowieść o miłości wykraczającej poza ludzką świadomość, o zakochanych połączonych ze sobą przez kilka kolejnych wcieleń, o boskim wymiarze miłości i boskim pomyśle na miłość.

czwartek, stycznia 18

miniatura - alternatywy biblijne

Pustynia. Mojżesz rozmawia z Bogiem.
- Panie, mój Panie. Jestem niegodny, by oczy moje ujrzały Twoje oblicze...
- Słusznie.
- ...azaliż objaw mi się, albowiem naród Twój jest w potrzebie.
- Znowu żeście napożyczali i nie macie z czego oddawać?
- Twój głos przemawiający do mnie z nieba jest manną dla moich uszu, ale... trochę głupio rozmawia się z powietrzem. Wolałem już gadać z krzakiem.

Bóg (objawiając się): Spoko.
- Co to jest?!
- Dwudziestoczterogłowicowy magnetowid z super szybkim przewijaniem.
- Co?!
- Masz jakąś sprawę, czy chciałeś sobie poplotkować o nowinkach technicznych?
- Chodzi o to, że mamy już dość łażenia bez celu. Te twoje tablice są cholernie ciężkie i nikt już nie chce ich dźwigać.
- Zdaje się, że kazałem wam nosić je w Arce.
- Arka? Jaka Arka? Noego?
- ...!
- To taki dowcip.
- Co zrobiłeś z moją Arką, Żydzie?
- Arka! Jakby ona była najważniejsza. Szlajamy się po tej pustyni żywiąc się kaszką manną, a Ty mi trujesz o jakiejś Arce. Obiecałeś nam ziemię. Już nawet wymyśliliśmy dla niej nazwę: Ziemia Obiecana. Ale teraz chyba będziemy o niej mówić: Ziemia Cackana.
- Słuchaj Mojek, nie ma się o co złościć.
- Nie, to Ty posłuchaj! Jak nie dostaniemy naszej ziemi, wracamy do Egiptu.
- Wpław przez Morze Czerwone czy wpław przez Gibraltar?
- Choćby i przez Kamczatkę!

- Dobra, dobra. Słyszałeś o Arabach?
- Nie.
- To dobrze. ...ekhm... A zatem słuchaj mnie uważnie, albowiem jam jest Bóg Izaaka i Jakuba, i całej tej semickiej reszty. Zbierzesz żony swoje i dzieci swoje, i wielbłądy swoje, i całą resztę tego, co tak skrupulatnie chomikujesz od kilkudziesięciu lat, i wyruszysz w drogę...
- Czy Ty mi już kiedyś tego nie mówiłeś...?

- ...I dojdziesz do kraju, który ci obiecałem. Chyba, że w międzyczasie wydłużę pustynię.
- Słucham?
- Nic, nic. No, to ruszaj. A jakbyś miał jakiś pro­blem, to wpadnij. Pamiętaj, że cię lubię.
- Dzięki Ci, o Boże. Wszechmoc Twoja jest nie­ogarnięta, tak jak Twoja miłość i dobroć i łaska i... miłość i dobroć...
- Dobra, już dobra. Wiesz, jak nie lubię pochleb­ców. Idź już. Ale po drodze możesz powtarzać ostat­nie zdanie.
- To na razie...
- Pa.

wtorek, stycznia 16

miniatura - negocjator

- Jeszcze chwileczkę - powiedział Adam, odkładając słuchawkę i dokończył wprowadzanie kodów startowych ostat­niej rakiety - Tak, teraz już jestem gotowy do prowadzenia negocjacji.

Kapitan marynarki Stanów Zjednoczonych, Adam Laffer­son, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Rzucił okiem na ekrany monitoringu bazy w San Fernando's Pin i przełączył telefon na opcję głośnomówiącą. Zapalił papierosa, zmiął pustą już paczkę, przekręcił kluczyk aktywacji zapłonu i pogłaskał duży czerwony przycisk.

- Macie godzinę na przysłanie negocjatora. Mam dwa warunki, ma to być kobieta i niech weźmie ze sobą Camele Light w miękkiej paczce. Aha, lepiej żeby ona też była paląca. Nie róbcie też żadnych sztuczek z awarią zasilania, czy czymś podobnym. Ten czerwony przycisk jest naprawdę na tyle duży, żebym zdążył go nacisnąć.

Wydmuchnął dym i wyłączył telefon. Wyniósł leżącego na podłodze trupa do korytarza, prowadzącego do wewnętrznej elektrowni atomowej bazy. Wracając wziął z magazynu żywno­ści dwie puszki coli i samopodgrzewającą się konserwę. Bardzo lubił tą nową metodę konserwowania jedzenia, tak, by nada­wało się do spożycia nawet przez kilkaset lat. Rozpakował je­dzenie i poczekał, aż się podgrzeje, popijając zimny, orzeźwia­jący napój. Przez resztę czasu grzebał przy komputerze i ob­serwował monitory, czekając aż zobaczy samotną kobietę idącą w stronę głównej windy.

- Witam, nazywam się Ewa Michaels, jestem negocjato­rem, o którego pan prosił - powiedziała, zaraz po wejściu, piękna, wysoka tleniona blondynka.
- Proszę usiąść tam w rogu i przykuć się tamtymi kajdan­kami do fotela - powiedział uśmiechając się do niej Adam, a gdy tylko zrobiła to, o co prosił, odpalił rakiety - No, teraz nikt nam już nie będzie przeszkadzał - powiedział do przerażonej kobiety.
- Co pan zrobił?! Morderco! Czy pan wie, że właśnie zabił pan miliony ludzi?!
- Mam nadzieję, że wszystkich. Zdążyłem zmienić tor lotu rakiet, tak by poleciały w kierunku wszystkich krajów dys­ponujących bronią jądrową najnowszej generacji. To był zły świat, w którym ludzie zapomnieli o Bogu - przerwał na chwilę, zapalając papierosa z paczki, którą przyniosła. Po chwili poczę­stował kobietę. Nie odmówiła, trzęsły się jej ręce.

- Słyszała pani - kontynuował - o najnowszych bada­niach kriogenicznych prowadzonych w tej bazie? Możemy poło­żyć się spać choćby i na trzysta lat i przeczekać opad radioak­tywny. A potem? Potem zaczniemy to wszystko od początku, tyle, że dużo lepiej - patrzył w jej osłupiałe oczy - Pewności dodało mi właśnie to, że ma pani na imię Ewa...
- Ale... - przerwała mu - ale ja... ja... - jej oczy pokryły się łzami, wtuliła głowę w ramiona i zaczęła się cała trząść.
- Co? Co pani jest?
- Ja... - wykrztusiła z siebie - jestem... bezpłodna...

niedziela, stycznia 14

list

Mówisz, że nie możesz znaleźć dla siebie miejsca we współczesnym świecie. Szukasz zrozumienia, pocieszenia, mego uwielbienia, sensu istnienia. Ja ci nie pomogę. Nie mogę. Nie umiem. Nie rozumiem. Nie chcę wiedzieć. Nie potrafię ci powiedzieć czegoś, przez co oszukiwałbym własne usta, wmawiając im, że rozumiem to, co mówię. Ja również mam podobny problem. Ten świat jest dla mnie zbyt skomplikowany i jednocześnie zbyt ciasny. Chcę czegoś prostszego. Boskiego?

Kiedyś wierzyłem w Boga, jakiego przedstawiali mi księża i katecheci. A teraz? Teraz wszystko się zmieniło, wszystko się zaprzepaściło, każda minuta nie ma znaczenia bez cholernego wspomnienia. Teraz nic dla Was nie znaczę. Teraz rozpacz w moich oczach miesza się z agresją. Teraz żyję w świecie, gdzie każdego człowieka nic nie przeraża bardziej, niż perspektywa istnienia Boga. Ale ja się nie boję, nie mam powodu, by się bać.

Dziś wierzę w Boga, którego nie ma w Niebie. Wierzę w Boga jako ducha, moc, energię, emanację dobra czynnie oddziaływującą na światy, które istnieją i te, które dopiero powstaną. Wierzę w Jezusa, który jest albo Jezusem bez koloru, albo Jezusem o wszystkich kolorach skóry. I co z tego? Jestem sam. Jest nas niewielu.

Jestem dzieckiem nocy. Moim żywiołem jest czarny dzień. Wtedy wychodzę na świat. Zakładam ciepłą kurtkę. Jestem na zewnątrz. Gdzie? W idealnym miejscu i idealnym czasie na przemyślenia. Idąc ulicą widzę resztki społeczeństwa pospiesznie zmierzające do swoich domów. Chyba się czegoś boją. Raz po raz mijają mnie kolejne PESEL-e. Spoglądam w niebo. Widzę chmury układające się w kształt przypominający palce dłoni próbującej zagarnąć ten świat. Czy to źródło przerażenia? Nie sądzę. Ludzie, których widzę, nieszczęśliwe historie i wspomnienia z całego życia, spoglądają w dół, względnie unoszą swój wzrok do poziomu ręki, aby zerknąć, która godzina. I ujawnił się ich prześladowca: za kilka, może kilkanaście minut zaczyna się kolejny odcinek kolejnego reality show. I znów smutne myśli nachodzą moją głowę: przez dziurkę od klucza, nie przez okulary marzeń woli patrzeć współczesny człowiek.

Ponieważ Bóg najwyraźniej zakreślił granice ludzkiej mądrości, to wielką niesprawiedliwością jest fakt, że nie uczynił tego samego w odniesieniu do głupoty. A już przerażeniem napawa mnie myśl, że przekleństwem jest życie w czasach, kiedy głupota zabrała się do myślenia.

Siadam w jednym ze swoich ulubionych miejsc, obserwuję świat. Widzę setki i tysiące mieszkań i domów. W każdym z nich rodzina. W każdym z nich przemoc. W mniejszym lub większym stopniu. Co chwila zapalają się czerwone światła, słyszę obelżywe słowa i dźwięk łamanych o ścianę i ciało mebli. Nie płacze nikt, gdy przestaje kochać ? łka w samotności ten, kto porzucony.

Liczysz na człowieka? Dobrze robisz. W każdej chwili możesz liczyć na egoizm, lenistwo i próżność, bezwarunkowo. Liczysz na polityka? Stawiasz krzyżyk, który potem sam nosisz. Biedna komórka arkusza kalkulacyjnego. Liczysz na technikę? Podejdź do drzwi, a same się otworzą. Podejdź do człowieka, a zamknie się automatycznie. Liczysz na pieniądze? Więc sądzisz, że pomoże Ci coś, co traktowane jest ? tuż obok miłości ? jako największe źródło radości ? tuż obok śmierci ? jako największe źródło strachu. I co Ci to da? Wydasz pieniądze, których nie masz, na rzeczy, których nie potrzebujesz, by przypodobać się ludziom, których nienawidzisz.

Mówisz, by wysadzić ten świat, rozdzielić jądro atomu. Mówisz jak komputer: inteligencja bez moralności. Chciałbym Ci tylko powiedzieć, że najlepsze, co możemy zrobić dla ofiar pierwszej i drugiej wojny światowej ? to nie dopuścić do trzeciej. Ale cóż, pomysł Twój, więc pewnie już go opracowałeś. Sam wybierzesz 144 000 zbawionych, czy może poprosisz mnie o pomoc? Czy sądzisz, że to wystarczająca liczba żywych, by pochować martwych?

To straszne, że czasy, w których żyjemy, również zostaną nazwane starymi dobrymi czasami. Co gorsze, to my je tak nazwiemy. Wracam do domu, zabieram się do pracy. Pytasz o mój zawód? Zamiana krwi w atrament. Zastanów się dobrze, kim chciałbyś zostać. Czy żyć byś umiał i życiu mógł sprostać. A ja wciąż piszę o świecie, w którym żyję. Piszę Twój testament.

sobota, stycznia 13

miniatura - trzy punkty widzenia (3)

(...) A teraz wiadomości z kraju. Młode małżeństwo z okolic Warszawy zgłosiło wczoraj policji zaginięcie swego dwuletniego synka. Po przyjechaniu na miejsce policja niczego nie zaobserwowała. Jak udało się nam później ustalić małżeństwo było bezdzietne i wiele razy próbowało zabawiać się kosztem służb mundurowych. Kilkadziesiąt telefonów wykonywanych było między innymi pod numer pogotowia ratunkowego i policji.

piątek, stycznia 12

miniatura - trzy punkty widzenia (2)

To wydawało się dosyć proste. Polecenia były dość jasne: czekać, aż wszyscy opuszczą dom, sprawdzić chłopca, po pozytyw­nej weryfikacji ? porwać. Gdy wszedłem do środka, wszystko było jeszcze takie proste. Dom jak każdy inny: kuchnia wyłożona kafelkami o znajomym odcieniu zieleni, proste, surowe w swej formie schody, znajomy rozkład pomieszczeń. Po prostu jeszcze jedna prowincjonalna chatka. Zobaczywszy chłopca, zacząłem się do niego zbliżać. Krzyczał coś, jakby kogoś wzywając. Nie zważywszy na to, podszedłem jeszcze bliżej. Zauważyłem mnóstwo kartek porozrzu­canych po pokoju. Podniosłem jedną z nich. Potem następną. I następną. I kolejną. Na wszystkich widniał ten sam przerażający obraz ? to byłem ja!!! Chłopiec niewątpliwie przeszedł test, wolałem się jednak upewnić. Poprosiłem go o swoje pozostałe dzieła. Nie potrafił mówić, rozumiał jednak język gestów. To, co zobaczyłem na innych kawałkach papieru, zjeżyło mi włosy na głowie. Chłopak wiedział o WTC, akcjach zbrojnych prowadzonych przez polskie tajne służby (na kilku widniał nawet szkic przedstawiający egzekucję ?odsyła­nego na emeryturę? komandosa!) i wszelkiego typu nawiedzeniach, że o innych szczegółach nie wspomnę. Rozejrzałem się po po­mieszczeniu szukając telewizora, radia lub komputera. Nic nie znalazłem. Chłopiec musiał mieć olbrzymi potencjał parapsychiczny ? wiedział o rzeczach, o których ja dowiadywałem się po siedmiu latach w ?Nawiedzonym Domu?. Agencja znów miał nosa, czy może raczej dobrego informatora. Mamy następcę Aarona. Narodziło się nowe medium!

czwartek, stycznia 11

miniatura - trzy punkty widzenia (1)

Biały tygrys polizał mu dłoń. Lubił jego obecność. Wiedział, że w jego obecności jest bezpieczny. Nic nie grozi mu zarówno ze strony swego przyjaciela, jak i ludzi zza drzwi. Wojtek bał się tych istot. Nie rozumiał ich zachowania ? pojawiali się na chwilę, bu­dząc czujność tygrysa, by ponownie zniknąć, rozmyć się w przestrzeni za drzwiami. Czasami słyszał, jak wydawali jakieś dźwięki, chyba rozmawiali. Nie rozumiał ich mowy. To również go przerażało. Bał się ich, bał się również drzwi. W swoich wspomnieniach po­nownie wyszukał moment, w którym po raz pierwszy znalazł się za nimi. Nie pamiętał jednak zbyt wiele. Hałas, krzyki, jasność, wrzawa i znów hałas. Nie pamiętał z jakich powodów wyszedł w przestrzeń ? właściwie, nie chciał pamiętać.

Teraz znów ktoś wszedł. Wojtek skrył się za tygrysem, a ten obnażył kły przed obcym. ?Ktoś? jednak nie chciał widocznie zniecierpliwić kotka, gdyż zniknął równie szybko, jak się pojawił. Wrócił spokój. Chłopiec był królem w tej krainie. Jego władzę ograniczały tylko drzwi. Znał każdy zakamarek swego małego królestwa. Wiedział, gdzie rośnie najlepsze mleko, gdzie może znaleźć dojrzałe ciastka. Lubił tam chodzić z wiadomych powodów. Komnata z zimnymi kwadracikami na podłodze. Chłód powierzchni ? to była jedyna wada tego pomieszczenia. Wysiłek pokonania lodowej przeszkody był jednak za każdym razem opłacalny: świeże, kruche ciastka lub mleko dopiero co zerwane z plastikowej gałęzi, a najlepiej obie te rzeczy naraz ? dla Wojtka to najcenniejsze skarby. Wie­dział również, jak trafić do krainy opływającej we wszelkiego rodzaju papier.

Papier? to kolejne, co pasjonowało chłopca. Jednak zdobycie go wymagało dużo większego wysiłku. Komnatę, w której znaj­dował się papier, poprzedzały schody tak kręte i powywijane, że chłopiec kilka razy spadał z nich, co kończyło się na szczęście zaled­wie kilkoma siniakami. Kiedy już jed­nak dotarł na szczyt wieży, jego oczom ukazywał się przepiękny widok. Pliki papieru poukładane w kilkunastu stosikach, delikatnie muskane przez wiaterek zza okna. Była to chyba jedyna rzecz z zewnątrz, którą Wojciech akceptował. Nie bał się zaokiennych po­dmuchów, niezależnie od tego, czy był to delikatny ciepły zefirek, czy też zimny burzowy wiatr. Lubił patrzeć, jak ?zewnętrzne? po­wietrze bawi się skrawkami papieru. Lubił zgadywać, jaki typ kartki porwie powietrze: w kartkę, w linię, czy może gładką. Robił to zawsze wtedy, gdy przychodził tutaj, jednak dziś nie miał na to ochoty. Przyszedł po prostu po kolejny plik papieru. Wziął niewielką część z jednego ze stosów ? dwadzieścia, może trzydzieści kartek.

Zszedł na dół ? w tym był dobry, nawet wtedy, gdy coś mu w tym przeszkadzało. Ułożył karteczki w równym stosiku na swoim stoliczku ? stoliczku władcy. Rozsiadł się wygodnie przed nim. Wprawnym spojrze­niem sprawdził, czy wszystkie przybory są na swoim miejscu. Poprawił nieco ułożenie jednego z ołówków i przystąpił do pracy. Jak każdy szanujący się król, także i ten miał swoje obowiązki. Wojtek uważał, iż codziennie musi stworzyć przynajmniej kilka rysunków. Wyrobionym ruchem wziął jedną ręką pierwszą kartkę ze stosu, drugą zaś sięgając po przestawiony chwilę wcześniej ołówek.

Zaczął rysować. Pierwsze jego pociągnięcia były dość nieśmiałe, jednak chłopiec wiedział już, że będzie to wspaniały rycerz, może nie w lśniącej zbroi, ale zawsze wspaniały. A u jego boku będzie kroczył tygrys. Biały tygrys. Jednak rycerz był trochę inny niż wyobrażał go sobie Wojtek. Co prawda był mężczyzną, ale nie był nawet podobny do dzielnego wojownika. Był raczej podobny do? ludzi zza drzwi. Artysta szybkim ruchem odrzucił papier na dywan i wziął kolejny ze stosu. Kolejne próby narysowania rycerza rów­nież zakończyły się niepowodzeniem. Ciągle na kartkach pojawiał się wizerunek człowieka z drzwiami w tle. Wojtek zrzucał wszystkie te kartki ze stołu i w końcu, czując bezsilność, zaczął płakać.

Wtem drzwi się otworzyły i chłopiec ujrzał niewyraźną postać. To był ?rycerz?. Wojciech zawołał tygrysa, lecz ten nie nadbie­gał. Mężczyzna podszedł do chłopca, spojrzał na niego, później na kartki ? wziął jedną z nich. Wziął kolejną. I następne. Przeraził się, bał się tego, co zobaczył. Następnie poprosił Wojtka o coś. Chłopiec nie zrozumiał, więc mężczyzna pokazał mu jeden ze szkiców. W odpowiedzi na ten gest Wojciech otworzył szufladę stoliczka, w której trzymał swoje dzieła. ?Rycerz? wyjął część z nich, później resztę.

Obejrzawszy je, wziął chłopca ze sobą. Wraz z uściskiem dłoni Wojtek poczuł otaczający go spokój. I pozwolił wyprowadzić się na zewnątrz. Wsiadł do jakiegoś pojazdu, z którego chwilę później wysiadł. Dom zniknął, pojawił się jednak jakiś nowy budynek. Weszli do niego oboje. Po rozmowie ?rycerza? z jakimś człowiekiem, chłopiec został zaprowadzony do pokoju. Gdy zamknięto drzwi, chłopiec poczuł się jak w domu: niewielki stoliczek, mleko, ciastka i papier. I biały tygrys!

Od tej pory Wojtek mógł się zająć rysowaniem, już bez żadnych przeszkód. Zauważył jednak, że papier, na którym szkicuje, jest inny od domowego. Ten po pewnym czasie znika, prawdopodobnie wtedy, gdy zapadają ciemności...

środa, stycznia 10

robotnicą jestem dziś

Robotnicą jestem dziś. Gwoli przypomnienia, to podstawowa jednostka organizacyjna każdego szanującego się roju pszczół. Takie małe stworzonko. Małe, a też potrafi zabić.

Otrzymujemy kolejne rozkazy od naszej królowej. Naprzód robotnice! Poznajcie swojego wroga! Nie jesteśmy zabójcami, jesteśmy robotnicami. Jeśli stawisz opór, poczujesz nasze żądła. Poddaj się zanim rój przygotuje atak.

Ocalić gniazdo przed wrogami! Ocalić gniazdo przed wrogami! Mentalność hordy... Naprzód robotnice! Poznajcie swego wroga!

Zagłada nadchodzi z zachodu. W blasku rozpoczniemy inwazję na twój dom. Miodu nadmiar spływa z magazynów. Graj według naszych zasad albo zginiesz.

Więc maszerujemy z naszymi żądłami na wierzchu, z bronią gotową do użycia. Czy Pan nad nami wybaczy nam to, co zrobiliśmy? Czy potrafimy walczyć by ocalić nasze dusze? Czy umrzemy by ocalić nasz dom?

poniedziałek, stycznia 1

i znów matematyka...

Narysuj linię. Niech jednak nie ma łatwego życia. Wyprowadź drugą, prostopadle do Twej pierworodnej, przetnij ją w połowie, nie szczędź wkładu w długopisie. Kilka kresek na jednej, kilka kresek na drugiej. Teraz liczby. Koncetracja. Skup się, Michał. Układ współrzędnych mojej moralności.

Niech X oznacza dobro, a Y - zło. Czy potrafilibyście zaznaczyć jednym punktem dowolny wasz czyn? Ile w nim było dobra, a ile zła? Kupmy coś do jedzenia bezdomnemu. To raczej szlachetne, więc pewnikiem kropka symbolizująca to wydarzenie będzie gdzieś po prawej, ale stosunkowo nisko. Ale czy na pewno?

Czy więcej było w nas szlachetności czy litości? A może po prostu wypadało biednemu coś kupić, bo ludzie patrzyli? Bardzo trudno jest przecież pozbyć się gombrowiczowskiej gęby czy uciec od jego pojęcia formy. I w końcu, jak postrzega ten czyn, i wiele innych zresztą takżę, nasze otoczenie. I wreszcie, czy to jest dobre czy złe i jak bardzo? Do cholery, czy to nasze X i Y (dobro i zło) to constans, czy dwie niewiadome? Czy Einstein miał rację twierdząc, że wszystko jest względne?