czwartek, kwietnia 5

święta, święta...

Nie potrafię wyjść z podziwu nad ludźmi, którzy traktują święta jako wykwintną wyżerkę. To niesamowite, jak można nakupić tyle jedzenia i potem dziwić się, że nikt nie je, albo że się zostało. Moi rodzice kupili dziś jakieś dwieście, może dwieście pięćdziesiąt litrów jedzenia (tyle mniej więcej zmieści się w moim autku). Pytam się, po co, skoro i tak święta spędzimy tradycyjnie u dziadków.

Tradycyjnie - i rzeczywiście święta u dziadków są tradycyjne. Tradycyjna jest kuchnia - trochę tłusta, ale to też ma swój świąteczny urok. Nie ma żadnego patosu, bardziej niż zwykle zbędnego. Jest za to bliskość, dużo bliskości. Są świąteczne potrawy, ciasta - ale tyle, by się nacieszyć ich niecodziennością, a nie tyle, by mieć ich dość na cały rok.

I nagle okazuje się, że te święta są normalne, prawidłowe mimo, że to święta. Przy jednym stole, tak wysłużonym od kilkudziesięciu lat znajduje się miejsce na skupienie, na ploteczki o nieobecnych członkach rodziny, także tych zmarłych, na radość babci, że wcinam sernik aż miło i na spojrzenia rodziców, że (czas na świąteczny paradoks) nie wypada tyle jeść.

Jem dalej. Nie dbam o to co wypada, także w święta. W święta, w sposób szczególny jest czas na szczerość. I żołądka, i duszy. Nie ma tylko miejsca na dwieście litrów jedzenia.